środa, 23 grudnia 2015

+ Bonus +

bonus pisany do: ---, ---, ---


Dostałam zadanie. Miałam napisać na temat czegoś, czego znieść nie mogę. Padło na sernik, ale to nie byle jaki sernik! A na sernik rodzynkowy. Nie znosimy siebie nawzajem od zawsze i jeszcze dłużej. A na dodatek każdy akapit zaczyna się kolejną literą z tytułu, to tak żebym miała przyjemniejsze wspomnienia związane z sernikiem.

Sernik z Rodzynkami


Są rzeczy, które wpływają na naszą egzystencję bez naszej zgody. Są to na przykład raczkujące dzieci, wredny sąsiad czy jak w moim przypadku – znienawidzone ciasto. Nawet najbanalniejsza rzecz może ograniczyć podejmowane przez nas decyzje i manipulować do nieprzemyślanego działania.
Entuzjastycznie nie cierpiałam sernika z rodzynkami odkąd tylko sięgam pamięcią, a zapewniam, że pamięć mam dobrą. Wszystko w nim przyprawiało mnie o mdłości. Gryzące się sylaby, ostre „r”, ale najbardziej ohydne są rodzynki drapiące w podniebienie, nie tylko przy wymowie z resztą. Ale unikanie go pomimo dręczących mnie odruchów wymiotnych było prawie niemożliwe, gdyż w rodzinie zjednał sobie wielu fanów. Kochającego ojca, matkę, dwóch braci, a z czasem i przyszłego męża. Więc podczas każdego mniejszego święta musiałam się wysilać na udawane uśmiechy, by co pół godziny odwiedzać łazienkę i tłumaczyć się przeziębionym pęcherzem.
Rok po śmierci dziadków, jako najukochańsza i ewidentnie faworyzowana wnuczka, odziedziczyłam kawiarenkę, która słynęła z najlepszego sernika z rodzynkami. Nawet dostałam tajemny przepis przekazywany, co dwa pokolenia. W taki sposób zostałam zmuszona do regularnego pieczenia sernika wraz ze stałymi pracownikami. Zarówno, jak do brania udziału w corocznym konkursie na najlepszy sernik z rodzynkami. O dziwo zawsze zajmowałam pierwsze miejsce. Oczywiście sernik jest ciastem, który wychodzi mi najlepiej
Na sześć miesięcy przed moimi trzydziestymi urodzinami poznałam swojego przyszłego męża, który podobno pała do mnie najszczerszą miłością. A raczej do mojego sernika. Więc po raz kolejny zostałam zmuszona do znoszenia sernika częściej niż miałam na to ochotę.
Irytacja własna sięgnęła zenitu, kiedy trójka moich dzieci również nie mogła żyć bez wspomnianego wyżej ciasta. Przez pierwsze lata ich edukacji musiałam latać do przedszkola na wszelkie wieczorki z rodzicami z wielką blachą sernika, co przysporzyło tylko coraz więcej zleceń dla cukierni. Ludzie już po jednym kawałku pragnęli coraz więcej i więcej.
Kolejnym krokiem w moim życiu było zaadoptowanie kremowej suczki labradora ze schroniska. Oczywiście pod namową rodziny. Pies zawdzięczał swoje imię grudzie błota na grzbiecie, która nie schodziła nawet po najbrutalniejszych kąpielach, a kształtem przywodziła na myśl nic innego, jak rodzynkę. Rodzynka z czasem zaczęła z przyjemnością podjadać rodzynki namiętnie wyrzucane z ciasta przez trojaczki.
Zaczynałam rozumieć, że sernik na zawsze zostanie moim prześladowcą, ale mimo to chciałam spróbować się od niego uwolnić. Zaprzestałam więc pieczenia sernika. Pierwszy tydzień po rozpoczęciu akcji przebiegł bardzo spokojnie, wręcz nie mogłam uwierzyć, że to takie proste.
Ruch opozycyjny zaczął się tak naprawdę dopiero w drugim lub trzecim tygodniu mojego protestu. Dzieci zaczęły coraz częściej zamykać się w pokojach, co tłumaczyłam sobie przedwczesnym dojrzewaniem, choć było na to zdecydowanie za wcześnie. W końcu niektóre ośmiolatki nie wyszły jeszcze z piaskownicy. Osowiały pies zapadł na jakąś nieznaną żadnemu weterynarzowi chorobę, co tylko nakręciło burkające dzieci do trzaskania drzwiami. Ale najgorsze było wciąż przede mną.
Od kiedy przestałam mieć cokolwiek do czynienia z sernikiem minęło półtorej miesiąca. Wytrwale brnęłam przed siebie, nie zwracając uwagi na ponurą aurę wiszącą nad naszym domem, dopóki w skrzynce na listy nie znalazłam pozwu rozwodowego. Wtedy do mnie dotarło, że brak sernika psuje moją rodzinę.
Dokładnie tego samego dnia pojechałam na zakupy, z których wróciłam z taką ilością składników na ciasto, że ledwie mieściły się w spiżarni. Od razu przystąpiłam do działania i przewiązałam pasie fartuch z napisem „Królowa Sernika” jaki dostałam na święta.
Zupełnie wszystko wróciło do normy. Pies wyzdrowiał, dzieci z powrotem wchodziły mi na głowę z każdą najmniejszą pierdołą, a mąż jakby w ogóle nie pamiętał, że chciał rozwodu.
- Yacht club? – powtórzyłam zdziwiona za sekretarką.
Nigdy nie przypuszczałam, że mój sernik stanie się na tyle sławny, by jakiś luksusowy yacht club dla bogaczy złożył ogromne zamówienie w mojej kawiarence z okazji krajowego zjazdu fanów yachtingu.
Kompletnie wniebowzięta cieszyłam się z własnego sukcesu, nie zwracając już uwagi na to, że to wina bądź zasługa przeklętego sernika. Całymi dniami przygotowywałam się do owego zjazdu. Nawet postanowiłam osobiście dowieźć zamówienie na miejsce. Niestety radość z sernikowego sukcesu i ostatecznego pogodzenia się z ciastem niemal wpędziła mnie do grobu.
Autostradą gnałam nie tylko ja, ale również jakiś niedzielny kierowca, który zajechał mi drogę. Przez co dalej gnałam autostradą. Tyle że w drugą stronę i to karetką w eskorcie policji. Podobno podczas wypadku kawałek ozdobnej patery z ciastem wbił się w jakiś ważny odcinek mojego kręgosłupa i spowodował nieodwracalny paraliż całego ciała.
Mój kochany mąż wraz z dziećmi i rodzicami, odwiedzają mnie teraz codziennie. Czytają gazety lub fragmenty książek. Pokazują rysunki wykonane w szkole czy też zdjęcia z wakacji nad morzem. Czasami udaje się im nawet przekonać pielęgniarki do wpuszczenia Rodzynki – labradora z grudą błota – na oddział.

A najważniejsze w tym wszystkim jest, że sernik, który przynoszą mi codziennie zaczyna mi nawet smakować.

wtorek, 24 listopada 2015

~ Notka ~

   Dawno tu nie zaglądałam, minęło całkiem sporo czasu. Ale mam zamiar w końcu zabrać się za historię Bez tytułu i ją skończyć. Zasłużyła sobie na to, jest dobrą historią. Chciałabym też zacząć pisać kilka nowych, które krążą gdzieś w moim układzie limbicznym, który jest zbyt sentymentalny by pozwolić im zmieszać się z losami Bez tytułu. Chcę też, i zrobię to na pewno, opisać historię, która przytrafiła mi się jakiś czas temu. Będzie długa i ciężka, ale może w końcu dzięki temu poczuję się lżejsza. Jeszcze nie wiem czy będzie się nadawała tu - do tego mimo wszystko mojego miejsca względnej wolności, które tak zaniedbałam.
   Przepraszam za swoją nieobecność, która nie potrwa już długo.
xoxo julia

poniedziałek, 5 października 2015

~ 21 ~

rozdział pisany do: ---, ---, ---

rozdział (oczywiście, bo jakżeby inaczej) niesprawdzony

26 sierpnia, środa
   Całe dnie spędzałam w gospodarstwie przy Kairosie. Coraz trudniej było mi się od niego odsunąć. Coraz łatwiej się do niego przywiązywałam. Mimo, że pogodziłam się z losem konia, nie mogłam uwierzyć, że więcej go nie zobaczę.
   Codziennie czyściłam go kilka razy, by tylko mieć pretekst by posiedzieć z nim trochę dłużej.
   Od dawna byłam już gotowa do wyjazdu. Właściwie to po części nie mogłam się go już doczekać. Chciałam wrócić do tej monotonności i codzienności własnej rzeczywistości. W jakimś sensie również nie mogłam doczekać się pójścia do nowej szkoły, poznania nowych ludzi, pokazania, że nie jestem całkiem beznadziejna.
   Czułam, że zbliża się koniec Kairosa, więc chciałam zrobić coś specjalnego. Myślałam, że jest już gotowy i ufa mi na tyle by zrobić ostatni, znaczący krok.
   Kiedy czyściłam go po raz kolejny i chowałam szczotki z powrotem do pudła w stajni, znalazłam zniszczone siodło i ogłowie. Wcześniej go nie widziałam, więc uznałam to za znak. Przyprowadziłam zwierzę do słupka z metalowym kółkiem imitującego uwiąz. Koń stał spokojnie i łypał tylko na mnie jednym okiem. Przyniosłam znaleziony osprzęt i zarzuciłam wszystko tak jak robiłam to milion razy z Siwką. Dbając o każdy najdrobniejszy szczegół.
   Gdy upewniłam się, że wszystko jest na swoim miejscu, udałam się w poszukiwanie kasku, ale żadnego nie znalazłam. Podniecona tym, co ma się zaraz wydarzyć zignorowałam brak toczka i złapałam za lonżę.
   Przyglądałam się zwierzęciu chodzącemu wokół mnie. Było gotowe – tak samo jak ja. Zarzuciłam mu wodzę na szyję. Spojrzałam w niebo. Zaczęło się ściemniać, a do przyjazdu Diabła została godzina. Nie chciałam już zwlekać. Wsunęłam nogę w strzemię i wspięłam się na siodło.
   Siedziałam na grzbiecie karosza. Nic się nie działo. Poklepałam zwierzę po szyi i dałam sygnał do ruszenia stępem. Okrążyliśmy pastwisko. Zebrałam wodze by czuć kontakt z jego pyskiem. Stępowaliśmy po dziurawym placu nie zwracając uwagi na zbierające się nad naszymi głowami chmury. Po kilku okrążeniach wplotłam kilka kroków kłusa. Zadziorny wiatr rozwiewał moje włosy w najlepsze, a ja śmiałam się. Śmiałam. Szczerze i radośnie.
   W pewnej chwili wyczułam, że Kairos też się cieszy. Że chce więcej. Nie zważając na pojedyncze krople deszczu siadłam głębiej w siodle, ściągnęłam lekko wodze, dając mu sygnał, że zaraz coś się stanie, i przyłożyłam łydki do jego boków.
   Galopowaliśmy. Po polu. Z wiatrem. Ścigaliśmy się z nim. Możliwe, że nawet wygrywaliśmy. Ale deszcz był szybszy i coraz bardziej nieznośny.
   Dawno nie czułam się tak na miejscu, jak wtedy. Dlatego przymknęłam oko na deszcz i dziury w ziemi. Strzepnęłam rozsądek w zagłębia umysłu. Nie chciałam jeszcze niczego kończyć.
   Gdy tak pędziliśmy, jak dzicy, noga Kairosa podwinęła się na śliskiej trawie. Zwierzę próbowało nas jeszcze ratować, ale nie było w stanie. Starałam się jeszcze odepchnąć od jego grzbietu, ale widziałam kamień zbliżający się do mojej głowy. A może to moja głowa zbliżała się do kamienia. Nie jestem pewna.
   Pamiętam już tylko przebłyski. Trzask czaszki. Odór krwi. Ból. Podnoszącego się z ziemi Kairosa i widok własnej kości. Wszystko było przyćmione mgłą omdleń.
   Nie wiem jak długo leżałam w strugach deszczu. Ale pamiętam, kiedy przednie światła auta zaświeciły w moje oczy. Potem przeraźliwy pisk hamulców uderzył prosto do mojego mózgu, powodując dodatkowy ból. Przód czerwonej corvetty z 1968. I krzyk. I kroki. I kolejny krzyk. Wszystko zlewało się w jedność. Nie wiedziałam, co następowało pierwsze.

   Wiedziałam tylko, że jako ostatnia nadeszła ciemność.


________
Jest to ostatni rozdział pierwszej części. Przepraszam, że jest taki krótki, ale cóż... Nie mam pojęcia co się będzie działo dalej ani kiedy. Ani czy w ogóle będzie się działo. Dlatego to... szykuje się długa przerwa.
xoxo julia

wtorek, 29 września 2015

~ 20 ~

rozdział pisany do: ---, ---, ---,


21 sierpnia, piątek
   Obudziłam się otulona silnymi ramionami. Do moich nozdrzy dotarł tak dobrze mi znany zapach. Wtuliłam się w szeroką pierś by spróbować zasnąć ponownie. By nie myśleć. By wierzyć, że wszystko było tylko złym snem.
   Nie mogłam tego zrobić. Morfeusz nie chciał mnie z powrotem w swojej krainie. Dawał mi do zrozumienia, że spędziłam w niej zbyt wiele czasu. Bałam się, że wszystko mnie dopadnie. Zaatakuje wystarczająco niespodziewanie by odebrać mi oddech urywanym szlochem. Ale ramiona mocno mnie trzymały i nie pozwalały by cokolwiek mnie skrzywdziło. Byłam im za to wdzięczna.
   Uniosłam lekko powieki. Moje oczy spotkały się ze spojrzeniem błękitnych, prawie niewidocznych tęczówek, które jakby zabłysły na spotkanie z moimi. Po raz kolejny zaczęłam w nich tonąć. Intensywność i jednoczesna bladość ich koloru wciągała mnie powoli. Poddawał się temu uczuciu. W tamtej chwili chciałam zniknąć. Chciałam przestać czuć, a to spojrzenie pozwalało mi na to. Kiedy chłód błękitu otulał moje ciało czułam się lekka. Zaczęłam oddalać się od swojego ciała, swoich myśli i problemów. Już prawie tam byłam, już prawie wszystko zniknęło włącznie ze mną. Wtedy powieki opadły.
   Zasmucona porażką przeniosłam spojrzenie na lekko rozchylone usta. Jak zawsze, gdy na nie patrzyłam, owładnęła mnie potrzeba poczucia ich na swoich. Chociażby w najdelikatniejszym pocałunku. Ale to nie był czas na słodkie pocałunki. Musiałam znaleźć sposób na pozbieranie się. Musiałam uratować Kairosa. Na samą myśl, co go czeka ból uderzał prosto do mojego serca.
   Usiadłam.
   Znajdowałam się w eleganckim wnętrzu. Łóżko, na którym leżałam okryte było drogą pościelą w złote wzory. Ściany otulały się wodnistą zielenią nasuwającą mi na myśl pola, przez które galopowałam razem z Siwką w swoim mieście. Z sufitów zwisały długie i ciężkie firany zasłaniając okna. Odwróciłam się do mężczyzny leżącego obok i zaczęłam się zastanawiać skąd wziął na to wszystko pieniądze. Przecież pracował w małej księgarni, a nocleg w takim miejscu na pewno kosztował więcej niż jego pensja. Ale nie to było teraz najważniejsze.
   Wstałam i rozsunęłam zasłony, i wpuściłam do sypialni odrobinę słońca.
   - Muszę tam wrócić.
   Odwróciłam lekko głowę w stronę Diabła, wciąż stojąc przy wysokim oknie.
   - Rozumiem - odrzekł.
   Wpatrywałam się w widok za idealnie przejrzystą szybą. Miasto wciąż jeszcze się nie obudziło. Młodzi zbierali swoich nieprzytomnych przyjaciół z chodników. Starzy natomiast pielęgnowali swoje odwieczne związki pod ciepłymi pieleszami. Jedynie biznesmani zdawali się nie wiedzieć, która jest godzina i tańczyli na chodnikach z aktówkami w dłoniach i drogimi telefonami przy uszach. Gołębie siedziały na dachach z głowami wtulonymi miedzy swoje skrzydła.
   Dlaczego świat wciąż się kręci po takiej tragedii?, spytałam siebie. Nie, to złe pytanie. Dlaczego to mnie tak bardzo dotknęła ta tragedia? Przecież starca znałam raptem kilka tygodni. Dlaczego to ja cierpię? Dlaczego to ja się ty martwię? Przecież to nie moja wina, że ma takiego, a nie innego syna. Dlaczego...
   Złapałam się grubego materiału firan by się ponownie nie złamać. Ale moje palce drżały zbyt mocno. Na szczęście silne ramiona znowu mnie otuliły. Spokojnie przy mnie trwały bym mogła się uspokoić, nieważne ile minut, dni czy lat by mi to zajęło. Prawie nieodczuwalny pocałunek spadł na moje czoło. Prawdopodobnie miał mi pomóc, ale zadziałał wręcz przeciwnie. Wzniecił tylko potok moich łez.
   - Dlaczego to mnie tak dotknęło? Przecież to nawet nie moja historia. - Starałam się opanować płacz, ale szloch żył swoim własnym przerywanym życiem. - Jestem beznadzieja. Jak można się tak przywiązywać.
   - Nie jesteś beznadziejna - zaprzeczył twardo Diabeł. - Jesteś niesamowita, Inko. To, że wszystko dotknęło cię tak bardzo wcale nie znaczy, że jesteś beznadziejna. Dla mnie to tylko utwierdzenie w tym jak delikatna jesteś. Ale wiem, że dasz sobie z tym radę i coś poradzisz. Bo w końcu jesteś silna. Bardzo silna. A jeśli będziesz potrzebowała pomocy, zawsze będę przy tobie. Wymyślimy coś, Inko.
  Pokiwałam głową i utonęłam w jego uścisku.


   Siedziałam na wiktoriańskiej kanapie w pysznie urządzonym salonie. Wciąż się nie zapytałam Diabła skąd wziął na to wszystko pieniądze. A kryształowy żyrandol wiszący tuż nas moją głową ciągle mi o tym przypominał. Przede mną pojawił się Diabeł z tacą pełną jedzenia. Znad talerzy unosił się smakowity zapach przypraw i różnych sosów. Postawił porcelanę na szklanym stoliczku do kawy i kazał mi się częstować. Na sam dźwięk jego rozkazującego tonu przeszły mnie przyjemne dreszcze. Stęskniłam się za głosem nieznającym sprzeciwu i czułam, jak mięknął mi kolana. Całe szczęście siedziałam na wygodnej wiktoriańskiej sofie.
   - Masz już jakiś pomysł, Inko? - padło z jego ust. Przyglądałam się jak oblizuje je z pianki po kawie.
   Miałam dwa pomysły. Jeden polegał na porwaniu Kairosa, a drugi na odkupieniu od syna. Ale żaden nie był wystarczająco dobry. Oba były niemożliwe. Gdybym chciała porwać Kairosa musiałabym mieć go gdzie trzymać. Oczywiście przeniosłabym go do stajni, w której trzymałam Siwkę, gdyby tylko nie była trzy godziny drogi stąd...
   Kupno było najlepszym pomysłem na jaki było mnie stać, ale nie chciałam się oszukiwać. Skąd wzięłabym pieniądze na konia? W końcu jego obecny właściciel był pazerny na pieniądze, których ja oczywiście nie miałam.
   Pokręciłam przecząco głową.
   Chłopak objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. Moja głowa oparła się na jego piersi w taki sposób, że miałam idealny widok na jego pełne usta. Musiały być ciepłe i smakować czarną kawą, którą popijał, co chwila. Przysunęłam się do niego jeszcze bliżej. Powoli, przysunięcie, po przysunięciu, wspinałam się na jego kolana. Potrzebowałam bliskości, ciepła i... Diabła.
   Potrzebowałam Diabła. Potrzebowałam jego ramion, śmiertelnego uścisku. Tak długo oszukiwałam się, że go nie chcę. Nie kocham. Nie pragnę. To były tylko naiwne kłamstwa małej dziewczynki udającej dorosłą.
   Patrzył mi prosto w oczy - tak jak dawniej. Zdecydowanie, z miłością i oddaniem. Odstawił kawę na stolik i objął mnie w talii swoimi silnymi dłońmi. Sunął nimi w górę. Do odsłoniętej szyi, gdzie zatrzymał się na chwilę. Dałam mu dostęp. Odchyliłam głowę do tyłu na znak, że mu ufam, że może zacisnąć swoje palce tak mocno, jak tylko chce, że mu na to pozwolę. Ale nie zrobił tego, tylko ujął moją twarz i przysunął ją do swojej. I trwaliśmy tak bez ruchu. Oddychając jednym tempem, jednym powietrzem. Wpatrzeni w swoje oczy, sklejeni swoimi ciałami.
   Ale nie wytrzymałam.
   - Pocałuj mnie - poprosiłam bezgłośnie.


   Czerwona corvetta z 1968 roku zatrzymała się na małym parkingu przed domem zmarłego starca. Silnik mruczał na jałowym biegu, a siedzenia lekko drżały. Ręka Diabła spoczęła na mojej chłodnej dłoni. Uścisnęła ją, starając się dodać mi otuchy. Spojrzałam na niego, uśmiechnęłam się w odpowiedzi i wysiadłam czym prędzej ze sportowego auta. Czułam jak kąciki ust mi drżały.
   Pierwszą rzeczą jaką sprawdziłam był stan Kairosa. Zwierzę wciąż krążyło zdenerwowane po pastwisku. Jednak gdy tylko mnie ujrzało zaczęło przejmująco rżeć. Podbiegłam do płotu i przeszłam pod gnijącą deską. Uniosłam rękę i położyłam na końskim pysku, by uświadomić mu, że nie jest same. Że nie tylko ono cierpi. Że jestem też ja. Wciąż jednak przebierało niespokojnie nogami. Uciekłam się więc do dawno poznanej sztuczki. Delikatnie wciskałam palce w jego szyję i kręciłam nimi drobne kółka. Koński łęb zaczął się powoli opuszczać w dół, ku uschniętej trawie, by w końcu oprzeć się na mojej piersi. Jego uszy wciąż jednak były nastawione i oczekiwały, aż jego właściciel wyjdzie z domu i przywita się z nim jak co ranka.
   Mówiłam do niego uspokajające słowa. Odnosiłam wrażenie, że je rozumie. Gdy całkowicie rozluźnił szyję przeszłam do masowania jego uszu, które po kilku ruchach opadły na boki. Zwierzęce chrapy skubały moją dłoń w poszukiwaniu przysmaku pocieszenia.
   Gdy tak stałam przy Kairosie usłyszałam szelest torby. Diabeł podał mi ją i powiedział, że musi jechać. Że jeżeli będę go potrzebować wystarczy, że zadzwonię. Pokiwałam głową. Z reklamówki wyjęłam kilka kromek ususzonego chleba i podsunęłam Kairosowi. Zjadł je niechętnie.
   Z jego oczu smutek ział jeszcze przez długi czas.


   Gdy zamykałam za sobą drzwi frontowe, stanął przede mną Daniel. Wpatrywał się we mnie ze zmartwieniem w oczach, które szybko jednak zniknęło.
   - Gdzie byłaś?
   Sam jednak sobie wywnioskował odpowiedź po moich opuchniętych wargach i potarganych włosach. Prychnął cicho pod nosem. Było to jednak prychnięcie pogardy. Pokręcił głową i uderzył pięścią w ścianę.
   - Oczywiście - warknął. Odwrócił się na pięcie i zamknął się w swoim pokoju.
   Ja natomiast usiadłam przy kuchennym stole. Oparłam czoło na jego chłodnym blacie. Tak strasznie denerwowała mnie postawa Daniela, ale nie miałam siły na zamartwianie się jego humorami. Moją głowę zaprzątał tylko Kairos.
   Po przelonżowaniu wstawiłam go do małej przybudówki imitującej stajnie. Zmęczone wysiłkiem fizycznym zwierzę było spokojniejsze na tyle, bym mogła je zostawić same.
   W głębi duszy zaczęłam się godzić z jego smutnym losem. Czułam się winna z tego powodu.
   Spojrzałam na kuchenny zegar. Było już grubo po południu. Przydałoby się coś zjeść, pomyślałam.
   Zapukałam do drzwi sypialni Motylka. Odpowiedziało mi ciche burknięcie.
   - Danielu.
   - Zostaw mnie.
   - Ale musisz coś zjeść.
   - Powiedziałem, żebyś mnie zostawiła.
   - Motylku, posłuchaj...
   - Zostaw mnie!
   - Nie - odrzekłam twardo.
   Drzwi nagle się otworzyły i zostałam wciągnięta do środka. W pomieszczeniu było ciemno. Okna były zasłonięte, a światła pogaszone. Skotłowana kołdra leżała na podłodze, podobnie jak papiery zapisane nutami i słowami, i ubrania.
   Chłopak przyciskał mnie za ramiona do ściany. Jego twarz byłą tak blisko mojej, prawie jak dziś rano Diabła. Czułam jego oddech na skórze, ale mimo to brakowało czegoś. Tego dreszczu pragnienia, który towarzyszył mi za każdym razem gdy byłam blisko Diabła.
   - Dlaczego wciąż tu jesteś? Czemu się o mnie martwisz? Przecież mnie nie kochasz. Nigdy nie kochałaś - rzucił z wyrzutem.
   Milczałam. Pozwoliłam by jego palce zaciskały się coraz mocniej. Ale nie pisnęłam ani słowem. Nie czułam takiej potrzeby.
   Przysunął swoje usta do moich i złożył na nich delikatny pocałunek. Nie zrobiłam nic. Nie odwzajemniłam go.
   - Pocałuj mnie - błagał. - Ostatni raz, proszę.
   Ale ja się nie ruszałam. Byłam obojętna na jego pocałunki. Delikatne, czułe, brutalne. Nic. Nie czułam do niego nic.
   - Pocałuj mnie!
   Zamiast tego odsunęłam się od niego.
   - Nigdy więcej cię nie pocałuję, Danielu. Ponieważ jak to powiedziałeś, nigdy cię nie kochałam.
   Spojrzałam mu ostatni raz w oczy i wyszłam.


   Zaczęło się ściemniać. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze z każdą kolejną minutą. Słońce chowało się za szczytami wieżowców, by zrobić miejsce swojemu odwiecznemu kochankowi. Ludzie gnali do swoich rodzin i wieczornych zajęć. Po części zazdrościłam i pewnego celu. Ja swojego nie miałam. Wszystko po trochu było mi zabierane. Najpierw straciłam jedyną ukochaną ciotkę, później Diabła. Teraz zabrano mi przyjaciela w starcu i Kairosa. I Motylka. A może sama ich oddawałam? Dobrze, że w jakiejś części odzyskałam Diabła.
   Błąkałam się po mieście tak długo, aż skończyłam w McDonaldsie. Na małym stoliku przede mną leżały frytki w czerwonym kartonie i pudełeczko po jogurcie musli. Byłam wyczerpana dzisiejszym dniem, a to jeszcze nie był koniec niespodzianek.
   Zadzwonił mój telefon. Byłam prawie pewna, że był to Diabeł. Nie oczekiwałam by Daniel chciał się jeszcze ze mną kontaktować.
   Ze słuchawki padło tylko jedno zdanie, które w jakiś sposób zawaliło cały mój świat.
   - Frytka została skazana na pobyt w więzieniu dla kobiet.


   Cały mój świat faktycznie sypał się kawałek po kawałku, tragedia po tragedii, osoba po osobie. Wszyscy cichli. Zgiełk restauracji jakby zniknął. Jakby ktoś wcisnął przycisk, przez co wszystko straciło swój głos. Kobieta z dzieckiem obok mnie, chłopak na zmywaku, ochroniarz.
   Wyrzuciłam opakowanie po jogurcie, a frytki wrzuciłam do torebki, nawet nie myśląc o ty, że zostanie po nich tłusta plama. Wyszłam na świeże powietrze, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Co nie było wcale takie trudne. Udawało mi się nawet płynąć z tłumem, ale w głowie wciąż odbijał się cichy głos Dantego.
   Martwiłam się o Frytkę i jej dziecko, o Kairosa samego w stajni, o mimo wszystko powoli umierającego Daniela i miałam dość. Miałam dość ciągłego zamartwiania się o innych. Miałam dość ich tragedii. Nie byłam nawet w stanie nikomu pomóc. Nie mogę żyć przecież życiem wszystkich wokoło, bo zgubię własne.
   I w końcu z tej całej bezsilności zaczęłam biec przed siebie. Przez chodnik, omijając ludzi, wpadając na przejście dla pieszych w ostatniej chwili. Gnałam ile mogłam, traciłam oddech, a drobne łzy wysuszał chłodny wiatr. Torba pełna frytek ciążyła mi na ramieniu. Ale się tym nie przejmowałam. Byłam na to obojętna. Bo miałam cel. Bo był cały czas przede mną. Bo musiałam go dogonić i schwycić. Bo od tego zależało, jak długo będę jeszcze w stanie oddychać, zanurzona w smutku wszystkich wokoło.
   Stanęłam przed hotelem, w którym spędziłam ostatnią noc. Na parkingu dojrzałam zaparkowany samochód Diabła. Uśmiechnęłam się do siebie, że jednak jest dla mnie szansa. Zadzwoniłam do niego. Zaprowadził mnie do wynajętego apartamentu, gdzie zrobił nam herbaty i okrył kocem.
   Spytałam się go czy wie, co czeka Frytkę. W odpowiedzi pokiwał tylko głową. Wtuliłam się w jego ciepły bok i pozwoliłam by uczucia opuszczały moje usta w słowach.
   - Chcę wrócić do miasta. W ten piątek. Z tobą - powiedziałam na koniec.
   Czułam, jak szczęście w jakiś sposób emanuje od jego osoby. Widziałam, jak nieznany mi ciężar spada z jego ramion. Sama byłam przepełniona ulgą. Mogłam odetchnąć. Zasłużyłam na to. Czyjeś tragedie nie zabronią mi przecież własnego szczęścia.

czwartek, 24 września 2015

~ 19 ~

rozdział pisany do: ---, ---, ---

Rozdział nie został sprawdzony.



14 sierpnia, piątek
   Codziennie chodziłam do Kairosa i jego właściciela. Pomagałam starcowi w gospodarstwie ile tylko mogłam. Mężczyzna z każdym dniem wyglądał i czuł się coraz gorzej. Wyglądało na to, że faktycznie nie dużo już mu zostało, ale jakby był szczęśliwy, że znalazł kogoś kto zająłby się Kairosem. Raz nawet wypleniłam ogródek w przeszłości prowadzony przez jego żonę. Koń pozwalał mi siebie dotykać, a nawet czyścić. Kolejnym krokiem, który planowałam było spróbowanie dosiąścia go. Ale chciałam mieć pewność, że nie skończy się to tragedią ani dla mnie, ani dla zwierzęcia.
   Diabeł dzwonił do mnie raz dziennie i prosił o kolejne spotkanie, ale ja się nie zgadzałam. Przez te jego ciągłe namowy nie byłam w stanie samodzielnie przemyśleć sprawy. Bałam się, że wrócę do niego zanim będę na to gotowa. A to wszystko przez jego ciągłe starania.
   Jego telefony wpływały negatywnie na moje kontakty z Danielem. Choć usilnie próbowałam temu zapobiec, chłopak się ode mnie odsuwał. Często zostawiał mnie samą w domu. Wtedy wychodziłam do gospodarstwa właściciela Kairosa. A gdy wracał, a robił to coraz później, nie chciał ze mną rozmawiać. Wiedziałam, że stara się mnie ignorować by nie cierpieć tak bardzo przy moim odejściu, ale czułam, że przez to będzie cierpiał tylko bardziej i bardziej.


18 sierpnia, wtorek
   Diabeł cały czas się do mnie dobijał. Nie chciał zrozumieć, że potrzebuję czasu. Stawał się coraz bardziej nachalny – jak wcześniej. Nie winiłam go za to, ale nie byłam też z tego zadowolona.
   Motylek zaczął kompletnie mnie unikać. Wychodził wcześnie rano i wracał późnym wieczorem. W końcu tego nie wytrzymałam i kiedy wróciłam po lonżowaniu Kairosa złapałam go w progu salonu. Poprawiał na niej poduszki do spania i rozkładał dodatkową kołdrę.
   – Dlaczego ciągle mnie unikasz?
   – Unikam? – odwrócił ode mnie wzrok i wrócił do przerwanej czynności.
   – Tak, odkąd rozmawiałam z Diabłem unikasz mnie.
   – Wydaje ci się.
   Pokiwałam głową i zagryzłam boleśnie dolną wargę.
   Tej nocy nie mogłam zasnąć.


20 sierpnia, czwartek
   Gdy tylko się obudziłam wiedziałam, że stało się coś złego. Najbardziej przerażało mnie, że nie wiedziałam jak bardzo złe mogło to być. W domu nie zastałam śladu po Danielu, nawet najdrobniejszej karteczki. Podenerwowana szybko się ubrałam.
   Wybiegłam przez frontowe drzwi i pognałam do gospodarstwa starca. Gdy tylko przerzedziły się drzewa dojrzałam Kairosa panikującego na pastwisku. Latał od jednego końca płotu do drugiego. Machał łbem i znów gnał przez pole. Podbiegłam do niego i pogładziłam uspokajająco po chrapach. Niewiele to dało. Koń zaczął przeraźliwie rżeć i kręcić się w miejscu.
   Zostawiłam zwierzę i pobiegłam dalej do domu. Stała przy nim karetka i czarny drogi samochód. Wyglądał jak ściągnięty z okładek gazet o sportowych autach. Drzwi karetki zamknęły się tuż przed moim przyjściem. Ledwo mogłam zobaczyć zakryte nosze przez półprzezroczystą szybę.
   – Co się stało? Gdzie go zabieracie? – zapytałam jednego z sanitariuszy.
   – Jest pani z rodziny? – Pokiwałam w odpowiedzi głową. Mężczyzna przyglądał mi się niechętnie. – Rano znaleziono ciało pani…
   – Dziadka – podsunęłam na prędce.
   – Rano znaleziono ciało pani dziadka – kontynuował. – Prawdopodobnie zmarł na zawał serca. Wszystko zostanie ustalone po sekcji.
   – Jak to zmarł?! Kto go znalazł?! Nikt tu poza mną nie przychodzi!
   – Proszę się nie denerwować. Wiem, że to dla pani trudne. Proszę porozmawiać z ojcem.
   – Co teraz będzie z gospodarstwem? Co z koniem? Oni będą chcieli wszystko sprzedać.
   – Przykro mi, ale to już nie jest moja sprawa.
   Patrzyłam za mężczyzną, kiedy wsiadał do karetki na miejsce pasażera.


   Podeszłam do mężczyzny w idealnie skrojonym czarnym garniturze stojącego na uboczu z telefonem w ręce. Domyśliłam się, że to pewnie domniemany kochający syn.
   – …Czyli jest pan zdecydowany? Świetnie, dom jest tego wart. Jeszcze dziś przyślę do pana swoją asystentkę ze wszystkimi dokumentami do podpisania. Mam nadzieję, że będzie pan zachwycony.
   Mężczyzna chyba mnie dostrzegł, bo odwrócił się i zakończył rozmowę z grymasem niezadowolenia na twarzy obiecując, że zadzwoni.
   – Jak panu nie wstyd! – splunęłam. – Sprzedawać majątek ojca, który tak ciężko pracował by go utrzymać – wyrzucałam z siebie słowa przez słone łzy.
   – Jesteś nikim by mnie osądzać, młoda damo – odrzekł chłodno, poprawiając poły marynarki.
   – To pan jest nikim.
   Dostrzegłam w jego twarzy podobieństwo do starca. Mieli podobne nosy, ale oczy odziedziczył po matce. Gdyby nie wieczne niezadowolenie, które zarosło na jego twarzy mógłby uchodzić za przystojnego.
   – Jakim prawem zwracasz się do mnie w taki sposób?
   – Nie pozwolę panu tego sprzedać! To znaczyło dla pańskiego ojca zbyt wiele!
   – A teraz mój ojciec jest martwy, a ty nie masz tu nic do gadania, smarkulo. Wszystko jest sprzedane. Mam już kupca na dom, a to bydle – wskazał z obrzydzeniem podbródkiem w stronę szalejącego z rozpaczy Kairosa – zostanie w przyszłym tygodniu odebrane przez rzeźnika. Dlatego radzę ci się nim nacieszyć ile możesz, dziecinko.
   Patrzyłam na niego w osłupieniu, jak wsiadał za kierownicę drogiego auta, nie mogąc uwierzyć, że można być tak wypranym z uczuć.


   Długie godziny starałam się uspokoić cierpiące zwierzę, ale w jego oczach wciąż przewijały się te same uczucia.
   Ból.
   Strach.
   Miłość.
   I najbardziej mnie uderzające – błaganie.


   Wieczorem, gdy było już ciemno, a temperatura gwałtownie spadła zadzwonił mój telefon. Podniosłam głowę opartą o pień drzewa rosnącego na pastwisku i spojrzałam na ekran.
   Odebrałam bez wahania.
   Nie dałam się mu nawet przywitać, tylko od razu zaczęłam zawile tłumaczyć całą historię. Niestety mój język plątał się zbyt mocno bym mogła przekazać to co miałam w głowie. Dlatego niedługo później zobaczyłam jak do mnie podchodzi. Otula swoją kurtką i pomaga wstać.
   – Nie zostawię tu Kairosa, nie w takim stanie. – Zwierzę wciąż krążyło po pastwisku jakby próbowało się uwolnić i trafić do swojego właściciela.
   – Spokojnie, da sobie do jutra radę. Musi.
   – Ale nic dziś nie jadł.
   W odpowiedzi uniósł siatkę pełną marchewek, jabłek i suchego chleba. Wysypał wszystko przy krawędzi pastwiska i wrócił do mnie.

   – Chodź, jesteś cała przemarznięta. Jutro tu wrócimy. Obiecuję. Sam tego dopilnuję.

poniedziałek, 14 września 2015

~ 18 ~

rozdział pisany do: ---, ---, ---

Rozdział jest nie sprawdzony, przepraszam za wszelki błędy.

4 sierpnia, wtorek
   Wpatrywałam się w zwierze stojące w oddali. Torba marchewek ciążyła w mojej dłoni, ale nie zwracałam na to uwagi. Byłam zafascynowana ciałem ogiera. Musiał być pięknym zwierzęciem. Jego sierść musiała błyszczeć, grzywa falować na wietrze, a oczy śledzić najmniejszy ruch.
   Oparłam się na gnijącym ogrodzeniu. Uśmiech występował na moje usta na sam obraz zdrowego konia kształtujący się w mojej głowie. Czekałam już co najmniej pół godziny, aż zwierzak przyjdzie bym mogła dać mu marchewki. Ale nie ruszał się ze środka pastwiska, a musiał wiedzieć, że jestem i czekam z przysmakami. Cały czas strzygł uszami w moją stronę.
   Po jakimś czasie z westchnieniem wyciągnęłam telefon z kieszeni w celu zadzwonienia do Dantego. Od wczoraj chciałam zadzwonić do Frytki, ale nie miałam jej numeru, a na rozmowę z Diabłem nie byłam jeszcze gotowa. Oczywiście byłam pewna, że prędzej czy później do niego wrócę. Ale nie wiedziałam jak się zachować po tym, co chciałam wczoraj zrobić.
   Gdy przykładałam komórkę do ucha w rozpadającym się domku niedaleko pastwiska uchyliły się drzwi. Po chwili wyłonił się zza nich staruszek, co krok podpierając się krzywą laską. Powoli kierował się w moją stronę. Z każdym jego krokiem bałam się coraz bardziej, że mnie pogoni. Nie chciałam by to robił. Martwiłam się o to, co mogłoby się stać z ogierem. Widać było, że nikt go tu nie karmił.
   Gdy mężczyzna był już blisko, zawołałam:
   – Dzień dobry, panu!
   – Dzień dobry, dziecko, dzień dobry – odparł, kiedy zbliżył się do mnie na tyle by móc spokojnie rozmawiać.
   Stał przede mną i zawzięcie trzymał się laski, jakby tylko ona trzymała go we względnym pionie. Jego twarz była poznaczona licznymi zmarszczkami i bruzdami. Siwe włosy, które powinny zdobić czaszkę albo już dawno wypadły, albo zostały ogolone by nie zadręczać właściciela ich starością. Szara i brudna czapka zsuwała się na wysokie czoło. Na jego dłoniach dojrzałam starcze plamki.
   – To pański koń? – spytałam uprzejmie.
   – Kairos? Tak. Mam go od źrebaka. Jest pięknym zwierzęciem, nieprawdaż? – uśmiechnął się smutno.
   – Tak, to prawda. Jest piękny – zgodziłam się. – Ale dlaczego Kairos? Czy nie był jednym z greckich bogów?
   Tu staruszek uśmiechnął się szeroko.
   – Widzisz, dziecinko, Kairos faktycznie był greckim bogiem, ale czy znasz całą historię? – pokręciłam głową w odpowiedzi. – Pozwól, że ci więc opowiem. W mitologii greckiej był bożkiem szczęśliwego zbiegu okoliczności, szczęśliwego momentu lub wręcz odwrotnie, niewykorzystanej szansy. Ten kogo mijał, miał jedynie krótką chwilę, mgnienie, by go uchwycić, a wraz z nim swoją szczęśliwą szansę. Kiedy Kairos minął, nikt już nie mógł go złapać. To imię pasowało do niego od źrebaka.
   Przyglądałam się starcu. Wyglądał na dumnego z tego, że posiadał takiego konia.
   – Ostatnio często cię tu widuję. Co cię tu sprowadza?
   Zamarłam. Czyli jednak będzie chciał mnie wyrzucić. A co z tym biednym zwierzakiem?
   – Tak, niedawno w lesie znalazłam dróżkę, która mnie tu wyprowadziła. A kiedy zobaczyłam w jakim stanie jest Kairos, wiedziałam, że nie mogę go tu zostawić.
   – No tak – posmutniał. – Jestem już stary i nie daję rady zajmować się i nim. Widzę jaki jest chudy. Starałem się znaleźć mu nowy dom, ale każdy właściciel oddawał go z powrotem. Kairos potrafi być czasami diabłem w końskiej owczej skórze.
   – Proszę mi nie zabraniać tu przychodzić. Zamartwię się jeśli nie będę wiedziała czy nie pada z głodu. Proszę.
   Mężczyzna przyglądał mi się zdziwiony.
   – Czemu miałbym to robić? Miałem zamiar poprosić cię dziecko o przysługę. Z powodu swojej starości i nieporadności nie daję sobie już rady z całym gospodarstwem. Wyprzedałem wszystko. Kury, świnie, kaczki, krowę, ale Kairos. On się nie daje. Chciałbym by miał godną starość. Poprosiłbym o to swoje dzieci, ale one nienawidzą zwierząt. Czy mogłabyś się zająć Kairosem? Ani mi, ani jemu nie zostało już dużo czasu – zażartował. – Więc jak, kochana? Wyświadczysz próchniejącemu starcowi przysługę?
   Nie wiedziałam czy żartuje, czy mówi serio. Byłam pewna, że mnie przegoni i przeklnie za wściubianie nosa w nieswoje sprawy.
   – Jak najbardziej, proszę pana. Z przyjemnością. Nie pozwolę by czuł się nieszczęśliwy.
   Wyciągnął rękę w moją stronę, którą uścisnęłam z ulgą.
    – A jednak ta młodzież nie jest do niczego. Dziękuję ci dziecko. Przyjdź do mnie później, pokarzę ci gdzie jest owies, siano i inne ważne rzeczy.
   – Dobrze.
   Staliśmy w ciszy i przyglądaliśmy się Kairosowi. Wyglądał na znudzonego. Kręcił się w koło w poszukiwaniu kępki trawy.
   – Lubi cię – rzekł.
   Prychnęłam.
   – Gdyby mnie lubił już dawno by podszedł. A zamiast tego tylko czekam z tymi marchewkami.
   – Spokojnie, on się tylko z tobą droczy. Kiedy będziesz chciała żeby przyszedł wystarczy zagwizdać. Głośno. – Uśmiechnął się i poprawił ręce na lasce. – A teraz jeżeli ci to nie przeszkadza, moja droga, wrócę do domu i odpocznę. Już nie jestem pierwszej młodości.
   Rzuciłam siatkę z marchewkami na ziemię i podeszłam do starca.
   – Pomogę panu.
   – Dziękuję – uśmiechnął się ukazując swoje bezzębne dziąsła.


   Od środka dom wyglądał jeszcze bardziej marnie niż z zewnątrz. Z kuchennych ścian odchodziła chorobliwie żółta farba, panele w salonie skrzypiały jakby prosiły o litość i szybką śmierć, a zlew w łazience nie spadł chyba tylko z powodu własnej silnej woli. Mężczyzna usiadł w popękanym skórzanym fotelu. Laskę oparł o podłokietnik. Poprosił bym zrobiła herbaty, co uczyniłam z przyjemnością. Opowiedział mi za ten czas jak to żona kupiła mu w prezencie Kairosa, o tym jakie były z nim problemy i o tym, że jedyną osobą, której nigdy nie ugryzł była właśnie ona – jego żona. Przerywał tylko by dać mi wskazówki, co się gdzie znajduje.
   Postawiłam stare kubki na stoliku do kawy zrobionego ze stert książek i szklanej płyty. Przysłuchiwałam się historii zwierzęcia i jego właściciela z niemym zachwytem i uśmiechem, kiedy to dowiedziałam się, jak bardzo rozbrykanym źrebakiem był Kairos. Po chwili moja uwagę przykuło zdjęcie na ścianie za głową mężczyzny. Przedstawiało kobietę z burzą rudych loków i piegami na nosie. Intensywnie jadeitowe oczy odbijały uśmiech na ustach i wpatrywały się w fotografa. Dookoła niej znajdowały się kwiaty. Mnóstwo kwiatów. Róże, fiołki, stokrotki, lilie.
   – Śliczne zdjęcie – powiedziałam. – Kto to?
   Starzec uśmiechnął się biorąc łyk z filiżanki z pękniętym uchem.
   – To moja żona. Była piękna, prawda?
   – Jest piękna – poprawiłam.
   Starzec pokiwał głową. Nie rozumiałam dlaczego ludzie po czyjejś śmierci, mówili o nim w czasie przeszłym. Czy kiedy się kogoś kochało, to po jego śmierci już się nie kocha? Wszystko znika na jedno pstryknięcie? Czy jak ktoś był piękny, to teraz już nie był? Nigdy nie mogłam tego pojąć.
   – Zrobiłem je w naszym ogrodzie za domem. Ale odkąd odeszła nie ma się nim kto zająć. Co prawda moje dzieci mogłyby to robić, ale nienawidzą tu przyjeżdżać. Nie cierpią Kairosa ani wszystkiego co z nim związane. Ostatni raz kiedy mnie odwiedziły był chyba… Ach, nawet nie pamiętam. Ale nigdy nie zapomnę im tego, że chciały mnie oddać do domu starców, a biednego Kairoska sprzedać do rzeźni. Wiem, że po mojej śmierci sprzedadzą wszystko. Żyję już chyba tylko dla tego konia – zażartował.
   O dziwo mężczyzna był bardzo rozmowny. Mówił mi – obcej – wszystko. Już za pierwszym spotkaniem. Widocznie nie miał okazji do porozmawiania z kimkolwiek od bardzo dawna. Słuchałam, więc co ma mi do powiedzenia i starałam się utrzymać rozmowę, co wcale nie było takie ciężkie. W większości były to narzekania na swoje dzieci i bóle głowy.
   Po godzinie, a może dwóch pozmywałam naczynia po herbacie i dopytałam się, gdzie znajdują się wszystkie potrzebne rzeczy do opieki nad koniem. Pożegnałam się i tak jak wcześniej mi radził, zagwizdałam na ogiera. Przybiegł do płotu i tylko strzygł uszami na wszystkie strony. Z niedowierzeniem podawałam zwierzęciu marchewki, a na koniec spróbowałam pogładzić go po chrapach. O dziwo pozwolił mi na to. A nawet skubał moją dłoń w poszukiwaniu kolejnych smakołyków.
   – Jutro przyniosę więcej – zaśmiałam się na jego nachalność.
   Jakby w odpowiedzi pokiwał głową.


   – Bambina! Zastanawiałem się kiedy zadzwonisz. Co u ciebie? Jak się trzymasz? – Głos Dantego był przyćmiony przez dźwięk pracującego silnika.
   – Dobrze. Diabeł przyjechał.
   – Jak to przyjechał? Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Nie zrobił ci krzywdy?
   – Tak. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Teraz ode mnie zależy, co się będzie ze mną działo.
   – Już podjęłaś decyzję?
   – Chyba do niego wrócę.
   Nastąpiła cisza przerywana regularną pracą silniczka. Potem był stłumiony krzyk warknięcie wściekłości.
   – Kurwa, wyjechałem za linię. Sorry, stary, jakoś się to zatuszuje. Serio, nawet nie wygląda tak źle. Może powinniśmy to tak zostawić. Nie? Dobra, zaraz zatuszujemy. Z ceny? Jasne, spuszczę z ceny – docierały do mnie przyćmione słowa z oddali. – Zaraz wrócę, stary, daj chwilę.
   – Dante? Co się tam dzieje?
   – Robiłem facetowi tatuaż i twoja nowina spowodowała, że igła mi się obsunęła i trochę wyjechałem za kontur. Cholera, Bambina, na pewno chcesz do niego wrócić? Po tym wszystkim, co zrobił?
   – Z tego, co mi wiadomo to ty dałeś Annie dostęp do swojego towaru – warknęłam, pomijając fakt, że rozmawiał przez telefon jednocześnie tatuował jakiegoś gościa.
   – Ale to nie znaczy, że możesz do niego wrócić. Przecież wiesz jaki jest. Zrobisz coś nie tak i co tym razem pozwolisz sobie wyrwać? Mam się o ciebie zamartwiać cały czas?
   – Nikt nie każe ci się o mnie martwić. Świetnie sobie radzę sama.
   – Bambina…
   – Przestań, bo pomyślę, że coś do mnie czujesz – syknęłam przez zaciśnięte zęby.
   Poczułam, że było to nie fair. I to nawet bardzo. Miałam wyrzuty sumienia, ale nie mogłam się już wycofać. Musiałam grać zimną i bezwzględną.
   – Po co dzwonisz? – spytał głosem wybranym z emocji.
   – Podaj mi numer do Frytki. Podobno chce ze mną porozmawiać.
   – Dlaczego nie poprosisz o to swojego kochanego i niewinnego Diabła?
   – Przepraszam, Dante – westchnęłam. Potarłam dłonią swoje zmarszczone czoło. – Dużo się ostatnio dzieje. Nie panuję nad emocjami. Nie panuję nad sobą. Nie panuję nad niczym. Robię bezmyślne rzeczy. To mnie doprowadza do obłędu.
   Słyszałam jak chłopak również odetchnął.
   – Wyślę ci zaraz ten numer.
   – Dziękuję.
   – Chyba zobaczymy się już niedługo na kontur, co?
   – Czemu tak myślisz? Jest coś o czym nie wiem?
   Roześmiał się w głos, po czym powiedział:
   – Rok szkolny, Bambina, rok szkolny – i się rozłączył.
 

  Długo się zbierałam, żeby zadzwonić do Frytki. Co prawda też potrzebowałam z kimś porozmawiać, ale nie wiedziałam jak zacząć rozmowę. O co miałam pytać. Co było odpowiednie, a co nie.
   Sygnały mijały, a moja niepewność rosła. Kiedy już miałam odetchnąć z ulgą, bo miała się odezwać poczta głosowa usłyszałam ciche i niepewne „halo” przez słuchawkę telefonu. Po tym jak minęło moje początkowe zaskoczenie odezwałam się tak samo, jak osoba po drugiej stronie.
   – Cześć. To ja, Inka.
   – Och! Inka! Nie spodziewałam się, że zadzwonisz. Myślałam, że odcięłaś się od tej całej sprawy. W końcu tyle cię nie było.
   – Taki miałam zamiar, ale rozmawiałam z Diabłem. Znam całą prawdę. Powiedział mi, że chciałaś się do mnie odezwać, więc jestem.
   – Tak, od jakiegoś czasu chciałam z tobą pogadać, ale… Ale jest mi ciężko kontaktować się z kimkolwiek. Normalnie poprosiłabym o to Dominika, ale na tę chwilę nie ma on prawa widzenia się ze mną.  Nasz ojciec mu zabrania.
   – Jak było kiedy to wszystko wyszło na jaw.
   – To było piekło – odparła smutno.
   Czułam się, jakbym chciała ją teraz poklepać po ramieniu, ale w końcu dzieliło nas tyle kilometrów.
   – A jak u ciebie? Jak się czujesz po tym wszystkim, co powiedział ci Diabeł? – kontynuowała.
   – Nie jest źle. Jestem jeszcze trochę skołowana, ale daję sobie radę. Całe szczęście mam kogoś kto trzyma mnie w całości. Nie martwisz się rozprawą? Czy ona w ogóle jest konieczna?
   – Inko, złamaliśmy prawo. I to z mojej winy. Gdybym tylko nie była taka głupia i nie dała się ciągle prowadzać od łóżka. – Jej głos lekko zadrżał.
   – Chciałaś dobrze. Nie możesz się obwiniać.
   – Ale gdybym była silniejsza. Mogłam myśleć o zabezpieczeniu, o czymkolwiek! A teraz przeze mnie będzie musiał odsiedzieć wyrok. Zniszczyłam mu życie Inko.
   Czułam całą sobą jak targa nią obrzydzenie do samej siebie i jak bardzo winna się czuję. Słyszałam również jak z całych sił próbuje powstrzymać szloch zaciśniętymi mocno powiekami. Głęboko w gardle ściskał mnie żal.
   – Frytko, to nie twoja wina, że zaszłaś w ciążę. Chciałaś dla niego dobrze. Chciałaś by czuł się lepiej. Nie mówię, że postąpiłaś słusznie. To było jedyne wyjście jakie widziałaś. Nie mam zamiaru cię przez to oceniać. Ale musisz wiedzieć, że jest w tym też wina Dominika. On również nie powinien pozwolić sobie na coś takiego.
    – Ale wszyscy patrzą na mnie z pogardą. Nawet matka. To tak bardzo boli. Nie wiem, co robić. Najbardziej w świecie chciałabym z tym skończyć. Ale nikt mi na to nie pozwala.
   Głos jej drżał od wstrzymywanych od tygodni emocji. Oczami wyobraźni widziałam jak łzy toczą się po jej policzkach.
   – Nie możesz tak myśleć. Nie zmienisz już tego, co się stało. Teraz jedyną rzeczą jaką powinnaś się martwić jest kolor pokoju dla dziecka – zażartowałam.
   – Martwię się czy będzie zdrowe. W końcu jesteśmy rodzeństwem. Nie chcę, żeby cierpiało.
   – Więc skup się na tym. Nie myśl o niczym innym. Zaufaj mi, będzie dobrze – starałam się przekonać ją do pozytywnego myślenia. – Kiedy odbędzie się rozprawa?
   – W następnym tygodniu.
   Siorbnięcie nosem.
   – Nigdy nie myślałam, że będę taka słaba. Jestem beznadziejna.
   – Nie jesteś. Jesteś bardzo silną dziewczyną, mimo że próbowałaś wyjść z całej sytuacji bardzo nieodpowiedzialnie i pochopnie. Wciąż jesteś silna. Musisz to tylko teraz udowodnić.
   – Nie jestem pewna czy będę w stanie.
   – W takim razie ci pomogę. Za dwa lub trzy tygodnie powinnam wrócić do miasta. Wtedy na pewno cię odwiedzę i pomyślimy nad wszystkim na spokojnie, dobrze?
   – Dobrze.

   Tydzień później odbyła się rozprawa. Frytka również została skazana. Miała odbyć trzy miesiące kary w zakładzie karnym dla kobiet.

piątek, 11 września 2015

~ 17 ~

rozdział pisany do: ---, ---, ---


   Właściwie to nie powiedziałam mu prawdy. Nie myślałam już praktycznie o jego zdradzie. Nie myślałam o niej od dawna. Przypomniałam o niej sobie dopiero dziś. Martwiłam się nią tylko wtedy, kiedy ktoś mi o niej przypominał.
   Zamknąwszy drzwi od kawiarenki skierowałam się w stronę pobliskiej księgarni. Znalazłam Motylka czytającego  jedną z książek fantasy w zagłębi kącika dla czytelników. Pojawiłam się przed nim nagle. Odciągnęłam książkę i siadłam na jego kolanach mocno całując. Musiałam pozbyć się jakoś złości krążącej po moim ciele. Gładziłam jego ramiona i kompletnie nie przejmowałam się, że musimy przyciągać niemałą uwagę. Wpijałam się jego usta raz za razem. Drażniłam językiem.
   – Inko, on patrzy – wyszeptał w moje gorące usta. Zignorowałam go i przekraczałam kolejne granice.
   Chciałam więcej. O wiele więcej.
   – To nie jest odpowiednie miejsce. Zabierz mnie do domu – powiedziałam na wydechu i z powrotem przylgnęłam do jego ciała.


   Gdy tylko drzwi frontowe jego domu się otworzyły, popchnęłam Daniela na najbliższą ścianę. Całowałam jeszcze bardziej zdecydowanie i zachłannie niż w księgarni kilka chwil wcześniej. Nie pozwalałam mu dojść do słowa, a sobie nie pozwalałam myśleć o niczym poza swoją złością. Zdarłam z siebie kurtkę i odrzuciłam ją w kąt razem z myślą zaprzestania i przemyślenia wszystkiego na chłodno. Wplotłam palce we włosy chłopaka i choć zdawał się, że to już niemożliwe przyciągnęłam go jeszcze bliżej. Zsunęłam bluzę z jego ramion razem z koszulką i za pasek od spodni pociągnęłam do sypialni. Chciałam to załatwić szybko, bez żadnych dyrdymałów.
   Motylek wcale się nie opierał, chociaż domyślałam się, że jest tym wszystkim  zaskoczony tak samo jak ja. Podczas drogi przez cholernie długi korytarz zostałam okradziona z bluzki oraz biustonosza, a moje warkoczyki zostały uwolnione z władczych więzów jednej z frotek do włosów. Za drzwiami sypialni cisnęłam swoje spodnie na zimną podłogę i pociągnęłam Daniela za sobą na wyczekujące nas łóżko.
   Pragnęłam by wszystko mieć już za sobą. By móc tryumfować nad Diabłem. Zadać mu cios. Dać do zrozumienia, że też potrafię ranić i kąsać. Że nie jest jedyny. Że nie jestem tylko jego. Chciałam by poczuł ból podobny do mojego. W tamtej chwili myślałam tylko o brutalnej zemście za zdradę, która zaczęła boleć dopiero dziś – nigdy wcześniej tego nie roztrząsałam – za policzek, za wszystkie moje cierpienia. A jedyną metoda dla osiągnięcia swojego celu była tuż przede mną. Na wyciągnięcie ręki, a raczej rozłożenie nóg. Oczywiście nie myślałam racjonalnie. Miałam plan, przysłonięty kipiącą wściekłością.
   Przyglądałam się tylko jak Motylek ogołaca mnie ze skarpetek. Dzieliły nas tylko moje majtki i jego spodnie. Chciałam je z niego zedrzeć i nie przeciągać nieuniknionego, w obawie przed przejrzeniem na oczy i wycofaniem się. Choć raz chciałam coś doprowadzić do końca. Chłopak przycisnął mnie dłonią z powrotem do posłania, gdy moje zdradzieckie dłonie dobierały się do jego rozporka. Jego oczy kazały mi zwolnić, ale ja chciałam tylko przyspieszyć. Nacisnąć sprzęgło, ruszyć skrzynię biegów i patrzeć jakie ślady zostawiam za sobą i czy wyrobię się na następnym zakręcie. Prosiłam by przestał się ograniczać.
   Kiedy leżałam pod nim naga, jego ręka błądziła między moimi udami, a moje biodra napierały na jego dłoń, spojrzał mi w oczy. Jego twarz przeciął wyraz bólu. Musiał w nich dojrzeć to o czym myślałam. Musiał zobaczyć, że chcę go wykorzystać by odegrać się na Diable. Sprawić by cierpiał za pomocą Daniela. Że tak naprawę nie chciałam tego robić i nie byłam gotowa, a jedynie przyćmiona nadmiarem emocji.
   Chłopak odsunął się ode mnie, a ja zdziwiona uniosłam się na łokciach.
   – Czemu przestałeś? – zaprotestowałam.
   – Bo byś mnie znienawidziła – powiedział cicho podając mi koszulkę, w której zwykłam spać.
   – Niby za co?
   – Żałowałabyś. Za to. – Machnął koszulką przed moim nosem. – Ubierz się.
   Ze łzami w oczach wciągnęłam ubranie na siebie i rzuciłam się na chłopaka z pięściami.
   – A więc to tak? Chciałeś mnie uwieść, a potem zostawić! Fajnie się patrzyło? Mam nadzieję, że zabawę miałeś przednią. Ciekawe kto pierwszy się o tym dowie. Może polecisz z tym do Diabła, co? Zmówiliście się? Chcieliście mnie upokorzyć?! To się wam udało. Gratulacje, dupku – w przerwach między słowami zadawałam mu ciosy chwiejnymi nadgarstkami. – Gratulacje…
   Objął mnie ramionami i przyciągną do siebie. Kołysał nami delikatnie na boki, póki nie ochłonęłam. Szeptał ciche i spokojne obietnice. Przeprosiny.  Kiedy w końcu się uspokoiłam spytał co sprawiło, że zdenerwowałam się na tyle by podjąć takie a nie inne kroki.


   Przypomniałam sobie, jak to się, stało, że poznałam Daniela. Co wtedy się działo w moim świecie. Oczywiście chłopakowi nigdy nie powiedziałam, jak bardzo burzliwy okres przechodziło moje życie.
   Byłam w Warszawie. Spieszyłam się na spotkanie autorskie z jedną z pisarek, która zmieniła moje podejście do większości rzeczy. Chciałam posłuchać, co ma do powiedzenia i czy osobiście jest tak samo niesamowitą osobą, jaką ją sobie wyobrażałam.
   Jak zawsze byłam spóźniona. Pociąg nie dojechał na czas, autobus stał w korku, kierowca nie chciał przepuścić na przejściu, zgubienie się w wielkim mieście i jeszcze to… zderzenie.
   Pospiesznym krokiem przecinałam chodnik. Zapamiętale pocierałam oko, podrażnione soczewką. Nie patrzyłam, gdzie idę ani jak idę – po prostu parłam przed siebie. Gdy nagle zderzyłam się z czymś twardym. Takim samym impetem z jakim wpadłam na przeszkodę, zostałam od niej odbita. Z głową cały czas spuszczoną wybąkałam ciche:
   – Przepraszam, coś mi wpadło do oka.
   – To pewnie ja – nadeszło do mnie z góry niesione przyjemnym męskim głosem.
   Nie dosłyszałam, więc poderwałam głowę i spytałam.
   – Słucham?
   Chłopak stojący przede mną zarumienił się i odwrócił wzrok. Położył zakłopotany dłoń na karku i przeczesał nią swoje kręcone loki. Przyglądałam mu się z ręką przy swędzącym oku i czekałam, aż powtórzy to co powiedział.
   – Chodziło mi o to, że tobie coś wpadło do oka i, że może to byłem ja. To był żart. Przepraszam, jeśli cię uraził.
   Stałam przez chwilę i nie wiedziałam jak zareagować. Przecież mam już chłopaka. Ale skoro to był żart… Najlepszy w takich sytuacjach był śmiech. Stary, dobry, szczery śmiech. Taki od serca. Pamiętam, że od dawna się wtedy nie śmiałam. Wszystko tylko psuło mi nerwy.
   Skorzystałam z tego, że na kogoś wpadłam i zapytałam się nieznajomego o drogę. Jak się okazało szłam w złym kierunku i owy nieznajomy też podążał na spotkanie. Odprowadził mnie. Po drodze sporo rozmawialiśmy i żartowaliśmy. A uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Byłam szczęśliwa pierwszy raz od bardzo dawna.
   Po spotkaniu literackim jeszcze długo rozmawialiśmy w księgarni i żadna siła nie mogła nas ściągnąć do domów. To on poradził mi bym wybaczyła Diabłu. Bym go wysłuchała i  dała mu szansę. Oczywiście pod warunkiem, że naprawdę znaczy dla mnie wiele.
   Pewnie dlatego Motylek tyle dla mnie ważny.


   Nigdy nie powiedziałam Danielowi, co wtedy działo się w moim mieście. Ile stresu musiałam codziennie przeżywać. Jak bardzo martwiłam się o najdrobniejszą rzecz. Nie wiedziałam, co robić. Nie miałam z kim porozmawiać. A osoba, która powinna być moim wsparciem tylko przysparzała mi kłopotów.
   W szkole nie byłam lubiana. Przez te wszystkie lata nieustannych zmian placówek wciąż nie potrafiłam znaleźć prawdziwej przyjaciółki. Wszystkie dziewczyny były tak samo płytkie. Liczyły się tylko włosy, paznokcie i torebki ściągane prosto z wybiegów. Nie potrafiłam udawać, że jestem taka sama. Wiele lat byłam gnębiona z powodu swojej karnacji. Tak było i w tym roku. Nikt nie rozumiał, że kolor mojej skóry jest rzeczą, której nie potrafię zmienić. Ale nie dawałam się złamać. Z każdym obraźliwym słowem lub zdaniem utwierdzałam się w znaczeniu, że ludzie są najpodlejszymi istotami jakie istnieją. Byłam nękana za swój kolor. Z początku byłam brana za biedną dziewczynę za co byłam męczona. Gdy wychodziło na jaw, że wcale taka nie jestem, znęcano się nade mną, bo miałam pieniądze. Za dobre oceny. Za pewność siebie. Za to, że się nie poddawałam i cały czas walczyłam.
   Z Diabłem spotykałam się od wieczoru w klubie.  Było to kilka dni po moich piętnastych urodzinach. Zdążyliśmy się poznać. Moje serce zapałało silnym uczuciem i nie zwracało uwagi na charakter Diabła. Było w nim zakochane i koniec. W końcu i ja przestałam z tym walczyć. Ale nie przyznałam się do tego przed chłopakiem. Nie mówiłam też mu o sytuacji w szkole. Nie chciałam by sam zrozumiał, że jestem ciemnoskóra. Bałam się, że kiedy mu o tym powiem, dotrze do niego, że nie chce się ze mną zadawać. Wtedy, świeżo zakochana, nie przeżyłabym rozstania. Gnębiłam więc wszystko w sobie.
   W grudniu – cztery miesiące po naszym pierwszym spotkaniu – dowiedziałam się czegoś okropnego. Czegoś, co mnie złamało. Spotkałam się z Diabłem tuż przed świętami by wręczyć sobie prezenty. Siedzieliśmy w jedynej czekoladziarni w mieście. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Byłam tak  bardzo szczęśliwa, że coś w moim życiu się udaje. Że jest ktoś, kto nie uznaje mnie za gorszą i nic niewartą. Od Diabła w prezencie dostałam dużego pluszowego misia, który ledwo mieścił się w moich objęciach. Martwiłam się, jak wrócę z takim ogromnym pluszakiem do domu. Na zewnątrz padały firany śniegu, przypominające mi te długie i ciężkie w teatrach, przez które nigdy nic nie widać. Takie same były te za oknem. Bałam się, że prezent się zniszczy, a w końcu chłopak wydał na niego znaczną część swojej wypłaty. Kiedy ja dałam mu jego prezent uśmiechną się do mnie i odstawił go na bok. Długo musiałam go namawiać by go otworzył. Gdy w końcu zdarł świąteczny papier jego oczy błyszczały, jak szalone. Wiedziałam, że uwielbia poezję. Sprawiłam mu, więc tomik, o którym opowiadał mi od dawna z autografem od autora. Złapał mnie wtedy za dłoń i nie puszczał, aż do momentu, gdy poszedł uregulować rachunek za nasze gorące czekolady.
   Zostawił telefon na stole. I na jego nieszczęście ktoś dzwonił. Oczywiście nie odebrałam. Ale ktoś był widocznie zdesperowany, bo dzwonił i dzwonił, a Diabeł nie wracał. Kolejka był całkiem długa, więc nie liczyłam na jego szybki powrót. Kiedy telefon zadzwonił znowu postanowiłam odebrać i poinformować desperata, że Diabła nie ma w pobliżu. Ale gdy tylko wzięłam aparat do ręki przestał dzwonić, a na ekranie pojawiła się wiadomość.

Nie wiem czemu nie odbierasz, kotku. Kupiłam sobie świąteczny czerwony komplet bielizny. Ten co tak ci się podobał. Już nie mogę się doczekać wieczora, spotkania z tobą i twoim… dużym przyjacielem.
Twoja ukochana i zawsze spragniona. Całusy.

    Coś we mnie pękło. Nawet słyszałam jak tego kawałki rozsypywały się na dnie mnie. Odłożyłam telefon ostrożnie na blat, w obawie, że nie trafię, gdyż z nieznanych mi powodów obraz zaczął mi się zamazywać.
   Kiedy wstawałam od stołu moje roztrzęsione ręce strąciły na ziemię jeden z kubków. Pękł tak samo ja. A jego szczątki, tak samo jak moje, leżały i prosiły o pozbieranie. Ale nikt się nie zjawił by to zrobić. A może jednak ktoś przyszedł. Może to ja zbyt wcześnie wybiegłam.
   Pamiętam, że śnieg uderzał w moją twarz bez litości. Mroził łzy, które jeszcze nie zdążyły wypłynąć. Dusił szloch w gardle i odbierał dech. Wpadał do płuc wywołując ucisk w klatce piersiowej. Czułam się jakbym tonęła. Tonęła w śniegu i zawiedzeniu. Całą mną wstrząsały torsje smutku.
   Pamiętam, że przysiadłam za jakimś budynkiem. Nie byłam pewna tego, co robię ani, co się dzieje dokoła mnie. Wiedziałam tylko, że moje nogi dalej mnie nie zaniosą. Trzęsły się zbyt mocno, by stawiać kolejne kroki. Drżałam. Z zimna, ale nie było nikogo, kto mógłby ogrzać moje marznące serce. Zamarzały nawet myśli.
   Siedziałam, a śnieg rósł wokół mnie. W pewnym momencie moje myśli się otrzeźwiały. Skończyła się żałoba. Podniosłam się niczym maszyna. Zebrałam w sobie wszystkie siły jakie mi zostały i ruszyłam do domu. Zamknęłam za sobą drzwi. Kilkakrotnie sprawdzałam czy przekręciłam kluczyk. Napuściłam gorącej wody do wanny i zanurzyłam się w niej po szyję.
   Byłam spokojna. Zaczynałam sobie nawet wszystko układać w głowie, ale wtedy zaczął się dobijać do drzwi frontowych. Byłam sobie wdzięczna, że dokładnie je zamknęłam. Słyszałam jak krzyczał, jak przepraszał i błagał. A z każdym jego słowem spokój jaki wewnątrz mnie panował upadał.
   Święta spędziłam z mamą w jej pracy. Zaprowadziła mnie na kolację dla pracowników. Starałam się grać idealną i szczęśliwą córkę, co chyba dobrze mi wychodziło, gdyż inni prawili komplementy odnośnie mojego wychowania. Oczywiście nie obyło się bez krzywych spojrzeń i paru niesmacznych komentarzy, ale byłam już do tego przyzwyczajona i nic sobie z tego nie robiłam.
   Przez prawie miesiąc musiałam funkcjonować bez telefonu. Diabeł cały czas wydzwaniał i pisał. Miałam dość usuwania wiadomości i odrzucania połączeń. Mimo wszystko wolałam wyłączyć telefon, niż zablokować jego numer lub zrobić cokolwiek innego. Z początku jego głos nagrywający się na pocztę głosową za każdym razem doprowadzał mnie płaczu i otępienia.
   Na początku stycznia pojechałam z mamą do Warszawy na spotkanie autorskie. Jak zwykle po drodze spotkała starych znajomy, więc dalej musiałam radzić sobie sama. Wtedy poznałam Daniela, który rozjaśnił mi w głowie.
   Po powrocie do domu odwiedziłam Diabła w jego pracy. Siedział przy kasie ze spuszczoną głową. Nawet na mnie nie spojrzał gdy weszłam. Podeszłam cicho do lady. Nawet nie drgnął. Na kolanach trzymał tomik poezji, który kupiłam mu na urodziny. Zastukałam delikatnie palcami w szklany blat. Drgnął jakby dopiero teraz się zorientował, że jest tu ktoś poza nim. Patrzył na mnie i chyba długo nie mógł uwierzyć, że przed nim stoję.
   Pozwoliłam mu wszystko wytłumaczyć. Diabeł musiał pilnować sklepu, a ja chciałam znać odpowiedzi na nękające mnie pytania. Nie pozostawało nam nic poza odrobiną prywatności na zapleczu. Dowiedziałam się wszystkiego czego chciałam.
   Bardzo mu na mnie zależało. Tak bardzo, że nie chciał się z żadną rzeczą spieszyć. Nie chciał na mnie naciskać. Chciał bym stawiała kroki w swoim tempie, w końcu byłam taka młoda. Czerwoną kobietę – bo tak zwykłam o niej myśleć – poznał, jeszcze przede mną. Nie nadawała się do niczego, tylko do łóżka, mówił. Kiedy był zły dzwonił do niej i… się spotykali. Ale odkąd poznał mnie zadzwonił do niej tylko dwa razy. Raz – by się ze sobą przespać, a drugi – by powiedzieć, że wszystko między nimi skończone, że znalazł mnie i niczego więcej nie potrzebuje. Fakt, że raz się z spotkali i robili to, co robili mimo wszystko bolał. W głębi duszy cały czas miałam nadzieję, że to była tylko pomyłka. Jakieś drobne nieporozumienie. A najdłużej wierzyłam, że wszystko sobie tylko wyobraziłam.
   Zapytałam się go dlaczego postanowił się z nią spotkać ten jeden raz. Długo zwlekał z odpowiedział. Ewidentnie było mu głupio z tego powodu i nie miał pojęcia jak mi to wytłumaczyć. Podobno poczuł „potrzebę”. Byłam zawiedziona, że kierowały nim takie zwierzęce instynkty.
   Ale wybaczyłam mu. Przez jakiś czas jeszcze nie mogłam się pozbierać, ale mu wybaczyłam i wróciliśmy do siebie. Miałam pewność, że drugi raz nie zrobi mi czegoś takiego. Miesiąc rozstania był dla niego i dla mnie bardzo bolesny.


   W wielkim skrócie przedstawiłam wszystko Danielowi. Tulił mnie cały czas i nie puszczał. Gładził po włosach i trzymał za drżące ramiona.
   – Dlaczego na samym początku mi nie powiedziałaś, że facet cię zdradził? Dlaczego skłamałaś, że pokłóciliście się o jakąś pierdołę? – nawiązał do naszego pierwszego spotkania.
   Nie odpowiedziałam, tylko wtuliłam się w niego jeszcze bardziej. Otuleni swoimi ramionami spędziliśmy całe lata. Mijały pory roku, a my starzeliśmy się razem w swoich objęciach. Składaliśmy sobie obietnice, które nigdy nie zostaną dotrzymane, ale tylko one trzymały mnie przy realiach. Chciałam zanurzyć się w oceanie własnych wspomnień. Chciałam móc je przewijać jak stare kasety filmowe. Wyczekiwać czarno–białych mrówek na ekranie. Zatrzymywać się kiedy chcę i cofać by przeżywać wszystko od nowa. Ale jedna wciąż trzymała mnie przy rzeczywistości.

   „Wyzdrowieję” – cały czas błąkała się po moich myślach.
© Agata | WS.